Iwona Sobotka – światowej sławy polska sopranistka. 15 maja 2016 roku wystąpiła w tokijskim Suntory Hall z IX Symfonią Beethovena na zaproszenie słynnej Filharmonii Berlińskiej pod batutą brytyjskiego dyrygenta Sir Simona Rattle.
Anna Jassem: Pani kariera brzmi jak historia z bajki. W 2004 r. zostaje Pani najmłodszą zwyciężczynią prestiżowego Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Królowej Elżbiety Belgijskiej. W tym samym roku ukazuje się Pani pierwsza solowa płyta ze zbiorem pieśni Karola Szymanowskiego wyróżniona przez Polską Akademię Fonograficzną nagrodą Fryderyk za najwybitniejsze nagranie muzyki polskiej. W 2007 debiutuje Pani w Operze Narodowej w Paryżu, i od tej pory regularnie występuje w najbardziej prestiżowych salach koncertowych i operowych całego świata. Jak rozpoczęła się Pani przygoda ze śpiewaniem operowym?
Iwona Sobotka: Do szkoły muzycznej w rodzinnej Mławie poszłam w wieku pięciu lat, gdyż marzyłam o grze na flecie poprzecznym. Jednak tam uznano, że na flet jest jeszcze za wcześnie i moją przygodę z muzyką zaczęłam od fortepianu na którym grałam przez całe 14 lat. Gdy w szkole otworzono klasę śpiewu, od razu się do niej zapisałam. Spotkałam tam wspaniałego pedagoga Zdzisława Skwarę, który przywoził mi z Warszawy najróżniejsze nagrania i zaraził mnie pasją do opery. Tak naprawdę, do śpiewania ciągnęło mnie od zawsze. Do dziś mam kasetę magnetofonową, na której tata nagrał moje wykonanie piosenek zespołu „Fasolki”. Choć tekstu nie można zrozumieć, to melodia jest poprawna.
Czy były jakieś tradycje rodzinne?
Babcia, mama i ciocia śpiewały w chórze. Wuj ze strony mamy też bardzo lubił muzykę, ale nikt w mojej rodzinie nie zajmował się tym profesjonalnie. Pomimo tego rodzina zawsze mnie wspierała, a mama do dziś jest moją największą fanką i regularnie pojawia się na moich koncertach.
Śpiewa Pani w najważniejszych salach koncertowych i operowych świata. Współpracuje z największymi europejskimi orkiestrami filharmonicznymi i najbardziej cenionymi dyrygentami. Czy odczuwa Pani tremę przed takimi wielkimi występami?
Obecnie już nie, strach udaje mi się zostawić za drzwiami sceny. Ale jeszcze na studiach miałam z tym wielki problem. Czasami już tydzień przed występem zaczynały mi się śnić koszmary. Pamiętam na przykład taki sen, że wychodzę na scenę, pianista zaczyna grać, a ja nie jestem w stanie rozpoznać, co to jest. Albo taki, że otwieram usta i nie mogę wydać z siebie żadnego dźwięku. Myślę, że każdy muzyk odczuwa stres, gdy nie jest do końca pewien tego, co robi lub nie czuje się w pełni przygotowany do koncertu.
Czy ma Pani jakieś sposoby na opanowanie tremy?
Staram się skupiać przede wszystkim na muzyce, a nie na reakcji organizmu, na którą nie mam wpływu. Zarówno na estradzie, jak i gdy jestem pytana o tę kwestię podczas zajęć ze studentami, odwracam problem, przedstawiając tremę jako swojego przyjaciela. Najważniejsze jest bowiem, aby ją zaakceptować i zamienić w coś pozytywnego, co mobilizuje nas do wykonania danego zadania. Bardzo pomogła mi również książka „The inner voice” amerykańskiej śpiewaczki Renée Fleming, w której to artystka opowiada o swoich zmaganiach z tremą.
Filharmonia Berlińska uważana jest za najlepszą orkiestrę symfoniczną na świecie. Jak doszło do wspólnego tournée?
Pierwszy raz z Sir Simonem Rattle spotkałam się ponad 10 lat temu w Birmingham, gdzie połączyły nas nagrania Szymanowskiego. Maestro jest wielkim popularyzatorem i wielbicielem muzyki polskiego kompozytora. Wraz z City of Birmingham Symphony Orchestra, dokonał on nagrania wszystkich dzieł Szymanowskiego, powierzając mi partię solową w „Pieśniach księżniczki z baśni”Op. 31. Od kilku lat występuję również regularnie w Berlinie wraz ze wspaniałym chórem i orkiestrą Radia Berlińskiego. To właśnie po jednym z koncertów w stolicy Niemiec, na którym śpiewałam „Requiem” Verdiego przyszła propozycja udziału w tournée po Azji od Filharmoników Berlińskich. Jest dla mnie wielkim wyróżnieniem móc wziąć udział w tych koncertach, gdyż Azja, a w szczególności Japonia, jest bardzo ważnym miejscem w historii Filharmonii Berlińskiej. Akurat w tym roku minęło pół wieku odkąd orkiestra po raz pierwszy przyjechała do Japonii z legendarnym Herbertem von Karajanem i od tego czasu regularnie tu wraca z koncertami.
Czy dzisiejszy koncert to Pani pierwszy występ w Japonii?
Nie, byłam tu już cztery razy. W 2008 roku występowałam w Tokio wraz z Operą Paryską w roli Ygraine w operze „Ariadna i Sinobrody” Paula Dukasa. Ale miałam też recitale z polskim repertuarem, bo potrzebę promowania polskiej muzyki mam chyba zapisaną w genach. W repertuarze mam m.in. pieśni Szymanowskiego, Chopina, ale też mniej znane utwory, na przykład „Uty japońskie” Perkowskiego – przepiękne pieśni, choć nawet w Polsce wciąż mało znane.
Jakie są Pani wrażenia z tych czterech wizyt w Japonii?
Za pierwszym razem zderzenie z tak odmienną kulturą było dla mnie pewnym wyzwaniem – czułam się tutaj trochę samotna i zagubiona. Od tego czasu przyjeżdżam zazwyczaj z mężem, więc jest mi dużo raźniej. W Tokio mogłabym już niemal służyć za przewodnika. Czuję że znam to miasto, jego topografię, sieć metra. Uwielbiam spacerować po Tokio, wczoraj wraz z kolegami z orkiestry wybraliśmy się na spacer do Ginzy i niepostrzeżenie przeszliśmy 13 kilometrów…
A jak postrzega Pani japońską publiczność?
To prawdziwi koneserzy. W hotelu, tuż przed naszą rozmową, dopadła mnie grupa fanów, którzy mieli absolutnie wszystkie płyty, które nagrałam, zarówno te wydane w Polsce, jak i w innych krajach. Takie rzeczy zdarzają się tylko w Japonii. Pamiętam, że gdy przyjechałam tu po raz pierwszy, ostrzegano mnie, że japońska publiczność jest bardzo powściągliwa. Tym większe było moje zdziwienie, gdy na koniec mojego recitalu ludzie reagowali z równym entuzjazmem jak na koncercie rockowym.
I dzisiaj owacje były bardzo długie i żywiołowe. Natomiast w czasie koncertu odczuwało się większe skupienie niż w Europie.
To prawda. Myślę, że Japończycy lepiej pojęli, że muzyka jest również formą medytacji. Wydaje mi się, że muzyka jest tutaj doceniania nie tylko ze względu na jej piękno czy tech-niczną wirtuozerię wykonawców, ale patrzy się na nią również przez pryzmat uduchowienia czy medytacji właśnie. Choćby dla takich odkryć warto jest poznawać inne kultury.
Urodziła się Pani w Mławie, studiowała w Warszawie i Madrycie, obecnie mieszka w Barcelonie i koncertuje na całym świecie. Gdzie najbardziej czuje się Pani w domu? Czy w ogóle jest takie miejsce?
Jako że stale podróżuję, wszędzie muszę się czuć trochę jak w domu. Chociaż ważne jest mieć też swoją bazę, takie miejsce, gdzie wraca się choć na chwilę i gdzie można odpocząć i wyprać rzeczy… Dla mnie taką bazą jest Barcelona, gdzie mieszkam od ponad dziesięciu lat. Bardzo dobrze odnajduję się w kulturze hiszpańskiej.
Mąż jest Hiszpanem?
Nie, jest również Polakiem, choć – co ciekawe – poznaliśmy się na studiach w Hiszpanii. Oboje czujemy się Polakami i utrzymujemy więzi z polską kulturą i językiem. Ostatnio często występuję w Polsce a także przynajmniej raz w roku wracam do rodzinnej Mławy jako jurorka Ogólnopolskiego Konkursu Wokalnego imienia Zdzisława Skwary.
Co jest najważniejsze w zawodzie śpiewaczki operowej? Głos, technika, gra aktorska czy też może osobowość?
Wszystkie te czynniki! Choć nawet wśród najbardziej rozchwytywanych śpiewaków świata mało jest takich, którzy spełniają wszystkie te warunki. Zdarzają się osoby o gorszym głosie, ale takim temperamencie, że gdy wychodzą na scenę, dosłownie hipnotyzują publiczność. Inni mają zniewalający głos, za to zupełnie nie potrafią się odnaleźć aktorsko, przez co kreowane przez nich na scenie postaci tracą na autentyczności. Trzeba dodać, że w dzisiejszych czasach bardzo istotnym czynnikiem, zwłaszcza dla kobiet, jest też wygląd,. Poza wymienionymi walorami oczekuje się od nas, że będziemy piękne, idealnie ubrane i ucharakteryzowane. Można więc powiedzieć, że mamy trochę wyżej zawieszoną poprzeczkę niż koledzy po fachu.
Co decyduje o sukcesie w tym zawodzie?
Trudno mi powiedzieć. W dzisiejszych czasach mnóstwo ludzi dobrze śpiewa, a tylko nieliczni robią karierę. Ma na to wpływ całe mnóstwo czynników i tak naprawdę nie ma jednej recepty na sukces. Oprócz talentu i ciężkiej pracy, ważna jest też silna psychika i na pewno odrobina szczęścia. Niektórzy zniechęcają się, bo nie są w stanie znieść stresu czy rozłąki z rodziną, inni nie trafiają na odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie. Jest to na pewno trudny i wymagający zawód i nie każdy jest mu w stanie sprostać.
Pani repertuar operowy i koncertowy jest imponujący. Czy jest jakaś wymarzona rola, której nie ma jeszcze w Pani repertuarze?
Ależ oczywiście! I te marzenia zmieniają się niemal z dnia na dzień. Słucham ogromnie dużo muzyki i często wynajduję utwory, które są mało znane, jak na przykład zapomniane pieśni czy opery, których nikt nie wystawia. Na mój głos, czyli sopran liryczny, istnieje tak dużo repertuaru, że mogłabym się go uczyć przez całe życie, a i tak na pewno nie zdążę go poznać w całości, nie wspominając o tym, że cały czas powstają nowe kompozycje. Trzeba też być otwartym na zmiany i mieć na uwadze, że głos może się zmieniać z biegiem lat.
Skoro o głosie mowa, czy pielęgnuje go Pani w jakiś szczególny sposób?
Nie, nie staram się tym przesadnie przejmować. Oczywiście w ramach rozsądku – przed koncertem staram się dobrze wysypiać, nie piję też alkoholu, bo to bardzo rozluźnia struny głosowe i następnego dnia jest trudno śpiewać. Nie stronię natomiast od zimnych napojów (artystka sączy mrożoną herbatę), nie obawiam się klimatyzacji czy przewiewów, nie chodzę w szaliku. Staram się żyć normalnie i daleko mi do stereotypowej diwy. Znam śpiewaków, którzy są bardzo skupieni na sobie i zamartwiają się najmniejszym przewiewem, a i tak stale chodzą chorzy.
Jak wyglądają przygotowania do takiego występu jak dzisiejszy?
Najpierw pracuję sama. Muszę przygotować swoją partię i to zazwyczaj w różnych wariantach, żeby być potem elastyczną w interpretacji i móc podążać za wizją dyrygenta. Następnie zaczynają się próby z fortepianem (w czasie których dyrygent udziela precyzyjnych wskazówek) i z pozostałymi solistami, bo musimy brzmieć dobrze nie tylko każdy z osobna, ale również gdy śpiewamy w kwartecie, tak jak w przypadku IX Symfonii Beethovena. Spotkanie z innymi ludźmi, z którymi się wcześniej nie pracowało, jest pewnym ryzykiem, jednak doświadczony dyrygent, potrafi tak dobrać i pracować z solistami, aby osiągnąć zamierzony cel. Dopiero ostatnim etapem przygotowań są próby z orkiestrą.
Fagocista Filharmoników Berlińskich (z którym miałam okazję zamienić parę słów przed naszą rozmową) stwierdził, że finałowa kantata IX Symfonii to jedna z najtrudniejszych partii wokalnych i naprawdę nielicznym udaje się ją zaśpiewać poprawnie. W zachwytach nad panią rozpływa się również polski skrzypek Daniel Stabrawa – pierwszy koncertmistrz Filharmoników Berlińskich.
„Oda do radości” to faktycznie trudna partia, również dlatego, że na scenę wchodzimy dopiero w trzeciej części i śpiewamy trochę „z marszu”. Jest mi niezmiernie miło słyszeć komplementy z ust Filharmoników Berlińskich, gdyż na co dzień grają oni z najlepszymi solistami i na pewno ich oczekiwania są bardzo wygórowane. Faktycznie koncertmistrz Pan Daniel Stabrawa powiedział mi, że przez 34 lata pracy w Filharmonii Berlińskiej, tylko raz słyszał tę partię w takim wykonaniu. To dla mnie ogromny komplement, choć to również dzięki absolutnej perfekcji i profesjonalizmowi Filharmoników Berlińskich jestem w stanie uzyskać niuanse, które nie byłyby możliwe do uzyskania z innymi orkiestrami. Myślę, że praca z tą orkiestrą jest marzeniem każdego artysty i cieszę się, że mnie udało się je spełnić.
Czy poza śpiewaniem pozostaje Pani czas na jakieś inne zainteresowania?
Bardzo się o to staram. Potrzebuję inspiracji, emocji, żeby potem móc je przekazać na scenie. W takim mieście jak Barcelona tych inspiracji na szczęście nie brakuje – fantastyczne koncerty, wystawy, sztuki teatralne. Gdy tylko jestem w domu, staram się z tego korzystać. Zderzenie z innymi rodzajami sztuki jest dla mnie bardzo inspirujące. Oczywiście muszę też wiedzieć, co się dzieje w mojej branży, oglądam transmisje z najważniejszych oper – Salzburga, Monachium, Covent Garden czy Metropolitan. Ważne żeby nie stać w miejscu, nie spocząć na laurach, a cały czas się rozwijać i doskonalić.
Iloma językami Pani włada? Słyszałam przed chwilą, jak swobodnie rozmawiała Pani po niemiecku z członkami orkiestry.
Akurat niemiecki to chyba nie jest moja najmocniejsza strona (śmiech). Mówię płynnie po rosyjsku, angielsku, hiszpańsku i włosku, nieco mniej swobodnie po francusku i niemiecku. Z językami nigdy nie miałam problemu, natomiast brakuje mi czasu żeby je systematycznie szkolić. Wykorzystuję więc wszystkie okazje do komunikacji w różnych językach. Na przykład przy przygotowaniach do dzisiejszego koncertu z Dimitrim [Ivashchenko – basem] rozmawiałam cały czas po rosyjsku.
To musi pani świetnie mówić po rosyjsku! To był Pani pierwszy język obcy?
Tak, nauczyłam się go bardzo naturalnie, jeszcze przed pójściem do szkoły. Tata prowadził interesy z Rosjanami i w domu często słyszałam rosyjski, a w tym wieku wiadomo, że bardzo łatwo chłonie się języki. Angielskiego nauczyłam się sama z piosenek, francuskiego uczyłam się trochę w szkole, ale przełomem był miesięczny pobyt u belgijskiej rodziny w Brukseli przy okazji międzynarodowego konkursu wokalnego. Obecnie najczęściej posługuję się hiszpańskim, przez co trochę zapominam włoski, który jest do niego bardzo zbliżony, a który poznałam wcześniej. Czasem wydaje mi się że mówię płynnie również po włosku, ale to tylko hiszpański z włoskimi końcówkami…
Wspominała Pani o trudach zawodu. A jakie są jego blaski?
Śpiew jest dla mnie terapią, bo pozwala mi dawać innym coś z siebie. Ci, którzy mnie znają, na pewno potwierdzą, że jestem osobą, która zawsze chce się wszystkim dzielić. Mam ogromne szczęście, że mogę to robić także na scenie. Daje mi to poczucie spełnienia.
Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę samych dalszych sukcesów.
Rozmowa odbyła się w Tokio w dniu 15 maja 2016 roku. Zdjęcia: Anna Jassem & Wiktor Staniecki.
Wywiad pochodzi ze strony: http://www.polonia-jp.jp